Być gościem Rusinowej Polany to tak, jakby wejść do rodziny
W Nowy Rok, około godziny ósmej, właściciel gospodarstwa agroturystycznego Rusinowa Polana w Bieszczadach, odebrał telefon. - Czy mogę zarezerwować miejsce na zabawę sylwestrową? – usłyszał pytanie. - Trochę się pan spóźnił - odparł gospodarz. - Zabawa skończyła się cztery godziny temu. – No tak, ale ja chciałem zarezerwować miejsce na sylwestra przyszłorocznego – sprecyzował rozmówca.
Pod koniec roku Aktualności Turystyczne przyjęły zaproszenie do odwiedzenia Bieszczad. Dla turystów znużonych prozą modnych ośrodków wypoczynkowych, pobyt w tych stronach dostarcza wielu frapujących wrażeń, choć malkontenci twierdzą, że to już nie to, co dawniej. Na pewno w jakimś sensie mają rację. Nie spotyka się ambitnych turystów ekscentryków, którzy kontemplowali uroki dzikiej natury. Nocowali w namiocie, wstawali o świcie, na śniadanie jedli surową cebulę, popijali tęgim łykiem z manierki, a następnie ruszali nieoznakowanym szlakiem czując ekscytującą duchową wolność od więzów cywilizacji. Każdy spacer był przygodą. Istotnie, życie w mieście nie daje tych doznań zaostrzających apetyt, gdy niedźwiedź poklepie człowieka po ramieniu i powie: podziel się kanapką. Pomimo to, kto szuka oryginalnych przeżyć, ten nadal je znajdzie.
Nietypowy osadnik
My polecamy szczególne miejsce w bramie Bieszczad, w Dwerniczku. Gościnne gospodarstwo rodziny Rusinów zwane Rusinową Polaną. Senior rodu, Stanisław Rusin rzucił posadę asystenta na wyższej uczelni, by w lipcu 1970 roku, rozpocząć życie osadnika w Dwerniczku, w gminie Lutowiska. Pod Otrytem ustawił szałas, dopełnił formalności wejścia w posiadanie dwudziestopięciohektarowej działki na Czereninie Pańskiej, i zajął się hodowlą. Różnił się motywacją od romantyków i brodatych pięknoduchów marzących o leśnej samotni, od uciekających przed wojskiem pacyfistów, od szukających bieszczadzkiego azylu ukrywających się przed Temidą opryszków. Podjął postanowienie. Osiąść tu na stałe. Nie czmychnął po pierwszej zimie, jak wielu pojawiających się w tych stronach miejskich emigrantów.
Życiorys Rusina pełen jest zwrotów losu. Zadziwia zdarzeniami. Można by nimi obdzielić trzech kipiących energią zuchów i żaden nie miałby powodu skarżyć się na nudę. Jerzy Janicki, reżyser i scenarzysta, który regularnie bywał w Rusinowej Polanie, zobowiązał Stanisława do opublikowania wspomnień. Kilka lat temu wyszły drukiem opatrzone tytułem „Wertepy życia". Spóźnione. Słynny filmowiec nie przeczytał książki. Zmarł wcześniej. Znał jednak pewne wątki rękopisów. Wykorzystał je wplatając w linie życia bohaterów pamiętnego serialu „Dom".
Hasło Rusinowej Polany brzmi: Pierwsze w Polsce gospodarstwo agroturystyczne. Marketingowo chwytliwe. Oczywiście tego historycznego faktu nikt nie jest w stanie dowieść. Prawdą jest jednak, że długo przedtem, nim naukowcy analizujący zjawiska społeczne wynaleźli termin „agroturystyka", Stanisław Rusin podejmował w swoim gospodarstwie gości, żywił ich i zapewniał rozrywki.
Przy wigilijnym stole i na pasterce
Być gościem w Rusinowej Polany to tak, jakby miej lub bardziej, należeć do rodziny. Obecnie gospodarstwo prowadzi młodsze pokolenie. Andrzej Rusin z żoną Izą, dorastają ich następcy, Stanisław i Hania. Pobyty rodzinne z dziećmi to tutejszy zwyczaj. Rodzinną atmosferę przyjezdni czują zawsze. Wyjątkowo docenia się ją w święta. Przygotowanie wigilijnego wieczoru to rodzinna ceremonia. Wszyscy wnoszą swój wkład. Przyjemność, ale i konieczność. Przygotowanie wigilijnej kolacji dla trzydziestu osób wymaga zaangażowania gości. Tego dnia panie z obsługi kończą pracę wcześnie i spieszą do zajęć w swoich domach. Udział wielu osób w przygotowaniach ma zwłaszcza wpływ na wigilijny zestaw dań. Wielce urozmaicony. Pojawiają się rodzinne specjalności z różnych regionów. Króluje karp. Przyrządzany na wiele sposobów. Specjalnością jest tak zwany karp na filiżance zapieczony w beszamelu. Do menu wprowadziła go Anna Plewińska, żona znanego fotografika Wojciecha Plewińskiego. Oryginalność dania polega na umieszczeniu we wnętrzu wypatroszonej ryby filiżanki na sztorc, dzięki temu karp pieczony jest w całości. Wygodnie oddziela się widelcem mięso od ości. Po uczcie pozostaje nienaruszony szkielet, który mógłby zając miejsce w gablocie szkolnej pracowni przyrodniczej. Tajemnicą prawidłowego przyrządzenia jest takie oblanie karpia beszamelem, aby rozgrzany w piekarniku sos pokrył rybę równą warstwą.
Inną, wspólnie przyrządzaną na Boże Narodzenie potrawą jest śląska moczka. Podstawą moczki jest piernik. Dodaje się do niego suszone owoce, migdały, orzechy laskowe. Składniki moczy się w ciemnym piwie. Piwo można zastąpić wywarem z jarzyn lub rosołem z łbów karpi. Z tradycji kulinarnej polskich kresów wywodzi się wigilijna kutia. Przepis prosty. Gotowana pszenica wymieszana z makiem, miodem i dodatkami. Smakuje i ma tę właściwość, że błyskawicznie syci apetyt. Nie ma wielu amatorów degustacji tradycyjnej kuchni lokalnej. Była niezwykle uboga, jak i mieszkańcy tych terenów, Bojkowie. Mimo to warto choć skosztować gołąbków z farszem ziemniaczanym, buraków nadziewanych kapustą i pierogów z serem. Docenią je szczególnie osoby nie przepadające za posiłkami z mięsem, w tym rybim, w które na co dzień obfituje kuchnia Rusinów. Na wszelki wypadek wegetarianie i weganie powinni z góry uprzedzić o swoich upodobaniach, mogą wtedy być pewni, że nie pozostaną przy pustych talerzach. Szczególnego smaku potrawom dodają tutejsze przyprawy w rodzaju czosnku niedźwiedziego zbieranego wiosną. Smakoszom wprost język ucieka na wspomnienie wystawianych na stół w glinianych garncach kiszonych rydzach, w które obfitują okoliczne lasy. W tym wypadku, z odpowiedzialnością za słowa, możemy mówić o tradycji. Jak podaje przewodnik Mieczysława Orłowicza sprzed pierwszej wojny, w Ustrzykach działało tylko jedno przedsiębiorstwo. Kiszarnia rydzów. Spośród deserów nam smakowały pieczone jabłka w polewie owocowej i galicyjski przekładaniec z rozmaitością konfitur własnego wyrobu. W pierwszy i drugi dzień świąt zmęczeni postem goście Rusinowej Polany chwalą zwłaszcza wyroby wędliniarskie, wędzone na miejscu na dawny sposób, w zimnym dymie.
Spotkanie wigilijne nie byłoby rodzinnym bez kolęd przy choince i wokół bożonarodzeniowej szopki. Po kolacji wigilijnej, dla duchowego pokrzepienia, wszyscy ruszają na pasterkę. Oddechy parują w mroźnym powietrzu. Spacer dwa i pół kilometra na wzgórze do cerkwi w Smolniku nad Sanem. Dawniej greckokatolickiej pw. św. Michała Archanioła. Obecnie kościoła rzymskokatolickiego pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Obiekt z XVI wieku jest częścią Szlaku Architektury Drewnianej. Zbudowany został w tak zwanym stylu bojkowskim, jest jedyną tego typu zachowaną cerkwią w Bieszczadach i jedną z trzech w Polsce. Od 2013 roku znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Świątynia jest jedynym zachowanym budynkiem pozostałym po wsi Smolnik, która po roku 1944 znalazła się w granicach ZSRR. Granica ponownie zmieniła bieg w 1951 roku. Smolnik wrócił do Polski. Bez mieszkańców, których przesiedlono do obwodu nikołajewskiego, a ich domy rozebrano.
Rodzinne święta w Rusinowej Polanie wiążą ludzi. Zdarza się często, że goście stają się gospodarzami, zapraszają Rusinów do swoich domów na familijne uroczystości, rocznice ślubów, chrzty, urodziny dzieci.
Na nartach od kołyski
Świąteczny turnus rodzinny trwa trzy dni, drugiego dnia świąt atmosfera zmienia się. Pojawiają się pierwsi amatorzy sylwestrowych atrakcji. Indywidualnie, jednej parze, raczej nie uda się kupić pakietu pobytowego. Na pewno nie w najbliższych dwóch sezonach. Dom zarezerwowany jest przez grono bywalców, które powitanie Nowego Roku w bieszczadzkiej gawrze uznało za atrakcję jedyną w swoim rodzaju. Przeżycie niepowtarzalne. Chociaż to określenie nie jest precyzyjne, bo przecież usiłują je powtórzyć. Dobrze się bawią przy muzyce i pieczonym prosiaku z kaszą, w Nowy Rok obowiązkowy kulig z przystankiem w ustroniu. Coś na ząb przyrządzonego nad ogniskiem, zakropione łyczkiem czegoś na rozgrzewkę. Jak zapewniają ubiegłoroczni uczestnicy, zrywają ze zwyczajem spędzania sylwestrowej nocy w hotelach kurortów narciarskich. Zresztą całkowicie zadowala ich czterystumetrowy stok w Rusinowej Polanie z wyciągiem talerzykowym, sztucznie naśnieżany trzema lancami. Każda z dysz wydycha sprężone powietrze, które w godzinę zmienia w śnieżne płatki tony wody płynące pod ciśnieniem 25 barów. Zdeklarowani miłośnicy ski extrem nie znajdą dla siebie wyzwań, za to adepci tej dyscypliny, na równo ubitym śniegu łagodnego stoku mogą się skutecznie podszkolić pod okiem instruktora Andrzeja Rusina, absolwenta krakowskiej AWF, którego jedną z zawodowych specjalizacji jest właśnie nauka sztuki zjazdu na deskach w dół lub poruszania się po terenie płaskim. Od kiedy Justyna Kowalczyk odnosi sukcesy w biegach narciarskich, ta odmiana aktywności w sezonie zimowych zyskała na popularności, a wokół Rusinowej Polany czekają na nich wyznaczone trasy biegowe. Andrzej Rusin nauczył się jeździć na nartach mniej więcej w tym samym wieku, kiedy zaczął samodzielnie chodzić. Jego młodszy brat doświadczył tej przyjemności jeszcze wcześniej. Ojciec zjeżdżał z nim pchając przed sobą kołyskę na płozach. Obaj, choć perfekcyjnie opanowali techniki zjazdowe, nie poszli w sportowe ślady Stanisława Rusina, który w młodości był członkiem kadry narodowej w narciarstwie alpejskim. Drugą specjalizacją zawodową Andrzeja jest jeździectwo i nadane przez PTTK uprawnienia przodownika górskiej turystyki jeździeckiej. Koń pod wierzch. Ta forma aktywności fizycznej wciąga o każdej porze roku.
Z turystyką konną wiąże się pewien sekret
Pamiętacie bieszczadzkie westerny, chorążego Słotwinę i bieszczadzkich desperados? Jakże oni dosiadali koni! Lekko pochyleni, nonszalanccy, rączo galopowali przez połoniny. Jadąc stępa siedzieli swobodnie i wdzięcznie. Zdawało się zrośnięci z koniem. Nie podskakiwali komicznie w siodłach, do góry i na dół, jak tego uczą na kursach w szkółkach przy stadninach. W początkującym jeźdźcu ta swoboda wywołuje uczucie będące mieszaniną irytacji i przygnębienia, jakie nawiedza człowieka, który widzi, jak ktoś robi dobrze to, czego on sam nie potrafi robić w ogóle. Bez obaw.
Z turystyką konną wiąże się pewien sekret, który wszyscy zdeklarowani miłośnicy koni starają się zachować dla siebie. To nie jest szczególnie trudna dyscyplina. Oczywiście, gdy stosujemy się do koniecznych zasad właściwego kontaktu z silnymi, impulsywnymi, płochliwymi i czasami nieprzewidywalnymi zwierzętami. Podczas pobytu w Rusinowej Polanie nie sposób oprzeć się pokusie wskoczenia na siodło. Nawet, gdy czujemy się w nim niezbyt pewnie, po instruktażu Andrzeja Rusina i doborze odpowiedniego wierzchowca, będziemy mieli sporo frajdy. Konie rasy małopolskiej skrzyżowanej z hucułami, które hodują Rusinowie, nie są specjalnie urodziwe, ale za to silne, zahartowane i wytrwałe, przy tym – co niezwykle ważne – przyjazne i dobrze ułożone. Poddawane codziennemu treningowi na ścieżce huculskiej, uczą się bezpiecznego poruszania z jeźdźcem na grzbiecie w trudnym terenie. Po leśnych bezdrożach, wertepach pełnych pułapek, dziur, karp, usuwających się spod kopyt kamieni. Trening obejmuje zarówno technikę pokonywania przeszkód, jak i reakcje psychiczne zwierząt. Ćwiczą przejście bez lęku po chwiejnych, obluzowanych, trzeszczących deskach drewnianej kładki. Nabierają tolerancji dla osób nieskoordynowanych w ruchach, niewprawnie szarpiących wodzami, a także cierpliwego (do czasu) znoszenia bezmyślnych wyskoków, w których celują domorośli pseudokowboje. Rozgrzewka, kilka lekcji na parkurze i kółek stępa po łączce, każdemu się przyda. Potem konna wycieczka. Jedna z lubianych tras prowadzi zboczem Kosowca, przez wieś Procisne do cerkwi w Smolniku, albo drogą na Bitkę Horę (biedną górę) przez opuszczone przysiółki. Patrząc na te miejsca, gdzie nie ma nic prócz łąk i lasów – gdzie nie ma żadnej żywej istoty, nie ma domu, po którym pozostał tylko zarastany chwastami fundament – patrząc na takie miejsca trudno ustrzec się refleksji, że przed laty były to gwarne osady. Teraz ciszę budzą rozmowy jeźdźców, którzy komentują któreś z opowiadań przewodnika, na przykład o poszukiwaczach skarbów myszkujących z wykrywaczami metalu w dłoniach po dawnych zagrodach. Co spodziewają się znaleźć? Zakopany garniec złotego piasku zostawiony w roztargnieniu przez przesiedlanych Bojków?
Człowiek czuje obecność wilków, aż przechodzą go ciarki
Jeśli jednak chcielibyście wczuć się w duszę nieustraszonego pioniera, zakosztować (całkowicie pokojowo i odpowiedzialnie) wrażeń, jakie niosą kinomanom niezapomniane „Wilcze echa" Danuty i Aleksandra Ścibor-Rylskich, powinniście wprosić się na rajd konny w nieuczęszczane ostępy organizowany przez Andrzeja Rusina. Te wyprawy nie mogą się nie udać. Przygoda zostaje w pamięci. Życie na szlaku. Od świtu wysiłek kilometrów na końskim grzbiecie, trawiaste jasne pagórki, mroczne leśne bramy, widoki zamglonych gór na horyzoncie i zachodzące słońce, które złoci, różowi i upiększa krajobraz bogactwem barw, które koi zmęczenie i porusza duszę. Najchętniej wraca się w te strony jesienią, gdy mieniąca się barwami wspaniałość schyłku roku rozsiada się w bieszczadzkich lasach. Powiedziane zbyt górnolotnie? A zatem, do rzeczy. Wieczór przy ognisku, boczek z grochem na kolację i nocleg w szałasie. Jeśli dopisze wam szczęście, macie szansę na dreszczyk prawdziwych emocji, namiastkę igrania z niebezpieczeństwem. Zgłoście gotowość pełnienia obozowej warty nad ranem. Dobra pora. Istnieje prawdopodobieństwo, że woń końskiego potu zwabi wilki. Człowiek czuje ich obecność przez skórę, aż przechodzą go ciarki, czasem dostrzeżecie w półmroku przedświtu ich szare cienie. Wasze wierzchowce, jak przystało na porządną bieszczadzką historię, wpadną wtedy w popłoch, zerwą wodze i... czeka was dwudziestokilometrowy spacer do najbliższych siedzib ludzkich. Na szczęście nawet w tym dzikim odludziu całkiem znośnie działa telefonia komórkowa. Pomoc wkrótce nadchodzi. Podróż kończycie, może niezbyt chwalebnie, ale wygodnie ewakuowani wozem terenowym, wysłanym na pomoc z najbliższej leśniczówki. O spłoszone wierzchowce bądźcie spokojni. Wiedzione nieomylnym instynktem, dotrą bezpiecznie do stajni w Rusinowej Polanie na długo przed waszym powrotem. Ta historia, jakkolwiek może brzmieć na zmyśloną, wydarzyła się naprawdę i należy do kanonu tutejszych dykteryjek. Jeśli mowa o turystyce konnej, to zaliczmy do niej także konie mechaniczne. Co prawda, o ile miałby ktoś ochotę na leśny off-road, to tej pasji w otulinie parku oddać się nie będzie mógł, ale przejażdżka, czemu nie, wchodzi w grę. W garażu Andrzeja Rusina parkuje kultowy model terenowego gaza z lat sześćdziesiątych. Ma porządnie podrasowany ośmiocylindrowy silnik. Przejażdżki tym autem brak w oficjalnej ofercie. Nie należy jednak rezygnować. Umiejętne negocjacje na pewno odniosą skutek po myśli klienta. Auto ma zdeklarowanych fanów, wiozło nawet do ołtarza pewną szczęśliwą parę nowożeńców.
Nie ma to jak zażyć ruchu zwiedzając okolice pieszo
Radzimy wybrać się nad San. Szczególnie wiosną, między zakolem rzeki i południowym zboczem Otrytu zachwyca oczy pięciohektarowa, chroniona łąka w Dwerniczku, rozkwiecona przepiękną Śnieżycą. W rezerwacie jest wiele innych rzadko spotykanych roślin chronionych, między innymi pierwiosnki, ciemiężyce i śnieżyczki. Wart spacerów jest cały Park Krajobrazowy Doliny Sanu. Trasa dłuższej, kilkugodzinnej wycieczki może prowadzić na szczyt Otrytu niebieskim szlakiem. Cel wspinaczki to schronisko Chata Socjologa. Przed laty w chacie integrowali się studenci wydziału socjologii UW. Budynek poszedł z dymem wskutek iskry z przewodu kominowego. Po odbudowie pełni więcej funkcji. W drogę powrotną, w dół, w stronę Lutowisk, możemy dla odmiany ruszyć szlakiem zielonym. Piechurzy nie odmówią sobie z pewnością wypadu na połoniny, Caryńską i Wetlińską. Niedaleko od Rusinowej Polany jest do stanicy harcerskiej nad Sanem wizytowanej w latach siedemdziesiątych przez pierwszego sekretarza rządzącej PRL-em partii. Według jednej z teorii, dla ochrony tego wybitnie ważnego ówcześnie dygnitarza, wzniesiono wieżę, z której baczenie na okolicę, mieli wyborowi strzelcy i wyszkoleni członkowie ochrony. Może tak, może nie. W każdym razie konstrukcja nie przypomina ambony myśliwych dybiących na życie nieświadomych ich obecności dzików. Jakiekolwiek było przeznaczenie wieży, góruje ona nad okolicą stanowiąc dobry punkt orientacyjny i jeden z celów krótkich spacerów w dolinie Sanu.
Fiskus nie ma nic wspólnego z trawnikami na dachu
Rusinowa Polana ma tę jeszcze właściwość, że właściwie można pozostać na miejscu zadowalając się po prostu tym, że czas płynie. To dobra chwila, by powiedzieć dwa słowa o zabudowaniach. Kilka ma wspólną architektoniczną właściwość. Dachy o niewielkim spadku pokryte darnią, soczyście zieloną na wiosnę, rozkwieconą latem, pożółkłą jesienią. Słodycz na serce ekologów i żelazny punkt konwersacji. Wiele osób zdumiewa ogródek na dachu zamiast przed domem, co rodzi pytania po raz tysięczny zadawane i zmusza gospodarzy do obmyślania wciąż nowych dowcipnych odpowiedzi. Najczęściej powtarzane są najbardziej banalne, w rodzaju, jak kosi się taki trawnik? No właśnie, jak? Niektóre pytania dają jednak do myślenia. Pewien przybysz z Holandii odniósł rzecz do kultury własnego kraju. Podatki ściekowe. Otóż to! Opłaty administracyjne za wyasfaltowaną posesję, która nie wchłania deszczówki, kosztują właścicieli więcej, niż zielone połacie trawników. Rozwiązanie proste, przekonywujące. Chciałoby się go w Polsce. Poczekamy, wszystko przed nami. Tymczasem domysł racjonalnego Holendra wymaga sprostowania. Nie o fiskalną zależność chodzi. Andrzej Rusin jest fanem trawiastych dachów. Nie ingerują w krajobraz, harmonizują z nim, z oddali czyniąc niewidocznymi. Taki dach wieńczy gawrę, budynek pełniący wiele funkcji, w zależności od potrzeb. Gawra jest jadalnią dla gości gospodarstwa. Naprawdę zaś gospodą, rodzajem zajazdu, którego wnętrza zdobią rekwizyty odnoszące się do narciarskich tradycji rodzinny Rusinów. Do karczmy wpadają turyści z okolic. Na obiad, na kawę przy deserze, czy coś zimnego. Specjalnością kuchni są potrawy przyrządzane według przepisów babki i prababki przekazywane z pokolenia na pokolenie. Kto kuchni Rusinów kosztował, ten zapewnia, że nigdzie tak nie smakuje barszcz, żur, bigos i ziemniaki obtoczone w mące z przyprawami i upieczone w popiele. Na deser, w zależności od pory roku, bywalcy polecają szarlotkę, kresowe konfitury z imbirem, cynamonem, goździkami, skórką pomarańczową i jagodami, sernik z ekologicznego białego sera wyrabianego w sąsiednim gospodarstwie.
Otwarte wejście w spiralę czasoprzestrzeni
Obszerne, surowe pomieszczenia karczmy posiadają nowoczesne, dyskretne zaplecze techniczne umożliwiające szybką aranżację na potrzeby konferencyjne. Od kilkunastu lat w „Gawrze" obradują naukowcy współpracujący z Obserwatorium Astronomicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wybrali to, a nie inne miejsce z pewnego szczególnego powodu. W nieodległej Zatwarnicy w dolinie potoku Hylatego, zlokalizowana została stacja badawcza prowadząca pomiary fal ultraniskiej częstotliwości i związanych z nimi zjawisk zachodzących w atmosferze naszej planety. Podobno, jak utrzymują wtajemniczeni - w tym miejscu jakoby znajduje się otwarte wejście w spiralę czasoprzestrzeni. Być może. Nie dane nam było potwierdzić tej teorii, ale naukowym autorytetom wierzymy na słowo. A co do sceptycznych uśmieszków, no cóż, lepiej po prostu spojrzeć w gwiazdy. W tej części Bieszczad, w Lutowiskach, utworzony został w 2013 roku Park Gwiezdnego Nieba. Pierwszy taki park powstał w kanadyjskim rezerwacie Torrance Barrens. Ideą jest ochrona cennych przyrodniczo miejsc, gdzie naturalna czerń nocy nie jest zaburzana przez sztuczne światło. W bezchmurne, zimowe noce wyżowe, nad Rusinową Polaną otwiera się wyjątkowo przejrzysta kopuła rozgwieżdżonego nieba.
Ale wróćmy do imprez turystyki konferencyjnej. W izbach karczmy wygodnie debatuje czterdzieści osób, ale gdy wymagają tego okoliczności, salę można skonfigurować w bardziej pojemną. Najliczniejsze przyjęcia weselne gromadziły trzykrotnie większą liczbę biesiadników, i - jak zaręczają organizatorzy - ściany wcale się nie wydymały.
Porada na mroźną noc
Zaraz po minięciu bramy wjazdowej, przy podjeździe rzuca się w oczy pobielona chata, rekonstrukcja domostwa, które stało tu przed wojną. Jedna z godnych wzmianki atrakcji gospodarstwa. Wzniósł ją Grzegorz Zyndwalewicz. Barwna, nietuzinkowa postać. Malarz, profesor Państwowej Wyższej Szkoły Plastycznej we Wrocławiu, przyjaciel Stanisława i Krystyny Rusinów z czasów, gdy po technikum leśniczym objął w Bieszczadach stanowisko leśniczego. Dziś na emeryturze, w chatce spędza letnie urlopy.
Spośród zabudowań, potencjalnego gościa Rusinowej Polany interesują, jakże by inaczej, warunki, w jakich zamieszka. Pensjonat jest najwyżej położonym budynkiem. Z południowych okien rozciąga się panorama doliny Sanu, po przeciwnej, widok Otrytu. Do wyboru jest osiem pokoi: dwu-, trzy- i czteroosobowych. W chłodne dni dobrze ogrzanych. W tym miejscu uwaga. W mroźne noce dobrze jest wstać z łóżka i dorzucić szczap do przygasającego kominka w saloniku na parterze. Wokół kominka, co oczywiste, skupia się życie towarzyskie, ale pełni on też istotną funkcję węzła cieplnego ogrzewającego wszystkie pomieszczenia budynku, w tym wodę w kranach, co nie jest bez znaczenia, gdy na zewnątrz trzaska mróz i rankiem chce się wziąć prysznic odstępując zahartowanym morsom kąpiel w przeręblu oczka wodnego pod domem. Zbyteczne byłoby dodawać, że w każdym pokoju jest schludna łazienka, wystarczająco dobrze wyposażona, nieodstająca wiele standardem od hotelowych. Dom posiada sporą przeszkloną werandę. To plus w czasie słoty, którą można przeczekać nie wychodząc na dwór i jednocześnie nie siedząc w czterech ścianach. Dla rodziców z dziećmi ważne jest znalezienie im zajęcia. W zimie, na ośnieżonym stoku dziatwa zażywa nart, o każdej porze bierze lekcje jazdy konnej, latem, najmłodsze pociechy wyżywają się na ekologicznym, bezpiecznym placu zabaw. Nie nudzą się.
Legenda Stanisława Rusina
Prawdziwym przywilejem, niestety coraz rzadszym, jest zaproszenie do domu Krystyny i Stanisława Rusinów. Na pogawędkę przy filiżance herbatki, domowym jałowcowym „dżinie" lub szklaneczce trzydziestoletniej szkockiej whisky, o której gospodarz mawia z odcieniem zabawnego szyderstwa, że należy do najgorszych trunków, o jakich słyszał, bo niepodobna, żeby przez tyle lat nie znalazł się na nią amator. Sądząc z wyglądu, Stanisław Rusin, zażywny starszy pan, nie robi wrażenia pioniera bieszczadzkiego osadnictwa. Przypomina raczej starego szypra, który przemierzył na chybotliwych łajbach wszystkie morza świata, by w końcu zejść na stały ląd. Beztrosko pogodny, przybrał na wadze, ma cały wór wspomnień i potrafi je snuć godzinami nie nudząc słuchaczy. Miły w rozmowie, łagodny w obejściu, serdeczny dla gości, melancholijnie wracający pamięcią do przeszłości. Zręcznie dobiera anegdoty i ma ich zawsze spory zapas pod ręką. Mówi w sposób klarowny i jasny, często ironizuje z samego siebie. Raz, aby w porę powstrzymać ochy i achy na swój temat. Innym zaś razem, gdy wyczuwa, że mówiąc o wyborach, których dokonywał w życiu, porusza bolesną zadrę zazdrości w sercu słuchacza. Coś w tym jest. W wielu z nas tkwi ona głęboko. Ileż razy ten i ów stał przed decyzją radykalnej zmiany w swojej egzystencji. Zabrakło odwagi, kiedy był czas się na nią zdobyć. A teraz jest za późno. Pozostaje żal do siebie, za lęk przed porzuceniem swojego od biedy uporządkowanego świata i rozpoczęcia wszystkiego od nowa.
Nam najbardziej odpowiada Stanisław Rusin widziany oczami Jerzego Janickiego. W zawodowym odruchu dostrzegł on w nim pierwowzór romantycznego bohatera filmowego, którego losy wciągają widzów siedzących wygodnie przed telewizorami. Jedni podziwiają ekranową postać, inni się z nią identyfikują, a jeszcze inni dziękują Bogu, że te wszystkie perypetie zostały im oszczędzone. Do powstania legendy Rusina przyczyniły się pewne fakty, które tworzą wokół niego tę szczególną aurę romantyzmu nieodparcie przyciągającą i budzącą sympatię. Przybliżmy kilka wątków.
W żyłach Rusinów płynie krew carów
Ściśle mówiąc Aleksandra II Nikołajewicza Romanowa, cesarza Wszechrusi, króla Polski i wielkiego księcia Finlandii. Zanim bomba zdetonowana przez Ignacego Hryniewieckiego wysłała tego władcę o przekonaniach reformatorskich na spotkanie z przodkami, zdążył wdać się w gorący romans z urodziwą damą dworu, Anną Fiodorowną. Owocem związku była Maria, która wychowywała się na carskim dworze, formalnie, jako dziecko przybranego ojca. Pewnego lata dorosła już panna spędzała z carską rodziną wakacje na Krymie. Kilka lat wcześniej, Jan Rusin, góral spod Makowa Podhalańskiego, mając dobry fach i papiery czeladnika kowalskiego w ręku, wyruszył na wschód imperium szukać szczęścia. Powiodło mu się, uruchomił w Białej Cerkwi manufakturę stalowych pilników. Nie był to interes wielki, ale wystarczająco dochodowy, aby pozwolić właścicielowi na zadawanie szyku w krymskim kurorcie. Nie znamy okoliczności, z pewnością ciekawych, w jakich młodzi się poznali. Ważniejszy jest szczęśliwy finał. Małżeństwo. Przybrany brat Marii, Aleksander III, szczodrze wywianował siostrę, i jak możemy się słusznie domyślać, pieniądze z posagu Marii zainwestowane w fabrykę Jana, przyniosły jej rozkwit, któremu kres położyła dopiero rewolucja 1917 roku. W tym miejscu robimy konieczny przeskok do czasów bardziej współczesnych.
Gra z losem
Stanisław Rusin przyszedł na świat we Lwowie, był synem dyrektora Miejskich Kolei Elektrycznych, czyli, używając dzisiejszej terminologii – kierował przedsiębiorstwem komunikacji tramwajowej, a w czasie drugiej wojny wsławił się służąc w RAF-ie podczas Bitwy o Anglię. Po demobilizacji nie wrócił od razu do kraju, prowadził w Szkocji dobrze prosperującą fermę, czym w przyszłości miał zainspirować syna, który tymczasem wraz z matką prowadził grę z losem. Cudem wymknęli się oboje ze Lwowa zajętego przez armię czerwoną, potem o włos uniknął śmierci w Generalnej Guberni wzięty za żydowskie dziecko, w PRL-u, w ciągłych tarapatach pod okiem NKWD i polskiej bezpieki, jako syn lotnika RAF-u i brat marynarza, który zszedł ze statku w angielskim porcie i nie stawił się na służbę wybierając życie emigranta. Pomijamy dramatyczne okoliczności, jakie rzuciły rodzinę do Zakopanego. Dość powiedzieć, że dzięki temu zrządzeniu, Stanisław Rusin rozwinął talent sportowy. Zdobył mistrzostwo Polski w narciarskim biegu zjazdowym i wicemistrzostwo w slalomie, wygrał Spartakiadę Wojska Polskiego, był członkiem kadry narodowej. Nie bez trudu (znów to niewłaściwe pochodzenie społeczne) ukończył Wydział Melioracji Wodnych Akademii Rolniczej we Wrocławiu, pomimo to, z wystarczająco dobrym wynikiem, aby otrzymać asystenturę w Wyższej Szkole Rolniczej. Dobrze rokujący naukowiec, przystojny chwat zawojował serce lwowskiej krajanki, wnuczki Jana Michalika, właściciela legendarnej kawiarni literackiej Jama w Krakowie przy Floriańskiej. Małżeństwo nie przetrwało próby. Tuż przed doktoratem Stanisław Rusin dokonał życiowego zwrotu. Ferma w Bieszczadach. Oto, jak widział swoją przyszłość. Nie podejmował decyzji w ciemno. Bywał wcześniej na uczelnianych obozach w okolicach Lutowisk. Formalnie absolwent Akademii Rolniczej (co z tego, że meliorant) otrzymał administracyjną zgodę na prowadzenie gospodarstwa hodowlanego. Po raz pierwszy - już jako osadnik na swoim gruncie - postawił stopę w Czereninie Pańskiej pod koniec sierpnia 1970. Sam, bez żony, której wizje męża od dawna nie pociągały. Wziął się do pracy drwala, karczował las, potem kompletował sprzęt gospodarczy, na końcu zbudował dom. Niecałe 50 metrów kwadratowych powierzchni, na początek. Wprowadziła się Krystyna, która zna Stanisława właściwie całe swoje życie, od dzieciństwa po dziś. Poznała przyszłego męża, gdy była ledwie ośmioletnią dziewczynką. Wtedy nie zwracał na nią uwagi, dorosłej wsunął obrączkę na palec. Rusinom się powiodło, rozwinęli hodowlę. Stanisław otrzymał nawet odznaczenie państwowe za rekordowo wysoką sprzedaż wołowiny. I w tym miejscu dochodzimy do najważniejszego punktu.
Nieznajomy puka do drzwi
Gospodarstwo agroturystyczne wzięło początek od niewinnego zdarzenia. Jednego dnia zapukał do drzwi pewien nieznajomy. Ubrany zwyczajnie, w wytartych dżinsach. Zapytał o możliwość wynajęcia pokoju na lato, dla żony i dzieci. Bez grymaszenia przystał na pomieszczenie, w którym wcześniej składowano owczą wełnę. Siedmiotygodniowy turnus udał się znakomicie, jak ocenili pierwsi goście. Byli nimi Antoni i Elżbieta Potoccy z dworu na Olszy w Krakowie. Po dziś dzień spędzają Wielkanoc u Rusinów, którzy okazali się nie gorszymi hotelarzami i organizatorami turystyki, niż w przeszłości hodowcami.
Osobowość Stanisława Rusina latami nakręcała frekwencję. Kresowiak, otwarta dusza. Gdzie się obróci ma przyjaciół i znajomych, bez względu na pozycję społeczną, zawód i status materialny. Arystokraci i intelektualiści, naukowcy i politycy, aktorzy i sportowcy. No, i jak my, zwykli ludzie.
Nie starają się naśladować rodziców, mają własny styl
Stanisław Rusin życiowej pełen werwy, gościnny gospodarz, niezastąpiony w towarzystwie, wytrwały komiliton niekończących się biesiad do białego rana, z godnością wciela się w rolę nestora rodu, doradcy syna, na którego barki złożył wszystkie obowiązki. Andrzej czuje się tutejszy, urodził się i dorastał na ranczu w Bieszczadach. Iza, jego żona, jest warszawianką, nauczycielką angielskiego. Zamieniła stołeczny Mokotów na Rusinową Polanę. Nie żałuje. Oboje kontynuują dzieło rodziców, nie starają się ich naśladować, mają własny styl. Nie zagubili przy tym tego, co najistotniejsze. Jest rodzinnie i przyjacielsko. Opuszczamy Rusinową Polanę z myślą, że ponownie tu wrócimy. I jeśli mowa o podróży, to dwa zdania na temat dojazdu. Zmotoryzowani powinni kierować się na Ustrzyki Dolne i stąd już niedaleko do Lutowisk i Dwerniczka. Do Ustrzyk kursują też rejsowe autobusy z Warszawy, Krakowa i Rzeszowa. Kto chce, jak najwcześniej znaleźć się u celu podróży, wybiera połączenie lotnicze z przesiadką w Rzeszowie do trzyosobowej awionetki, z której po krótkim locie, pasażerowie wysiadają na lądowisku w Rusinowej Polanie. Ta ostatnia wersja, oczywiście trochę kosztuje.
Dariusz Liwanowski