Poszukiwacze skarbów idą w Polskę
Archeolodzy i kłusownicy

Niech no tylko wiosenne słońce osuszy roztopy, a dla „poszukiwaczy skarbów” sprzed wieków, sprzed setek lat, znowu zacznie się kolejny sezon przygód. Jak co roku wyruszą w lasy, na pola, z wykrywaczami metalu, łopatami i roboczą odzieżą w bagażnikach samochodów.
Cieszy ich byle drobiazg znaleziony w ziemi, choćby grot strzały czy łuska od pocisku wystrzelonego w czasie licznych wojen, których ziemie polskie były świadkami przez wieki. Gdy dopisze szczęście, można znaleźć np. zegarek oficera francuskiego z okresu wojen napoleońskich. Swoje skarby przywożą do domów, czyszczą je i konserwują, jak potrafią.
Archeolodzy mówią o nich - rabusie
O miejscach uprawiania w Polsce tej ekscytującej turystyki poznawczej informować nie trzeba. Amatorzy szukania świadków przeszłości dobrze wiedzą, dokąd warto pojechać. Do swoich wypraw przygotowują się metodycznie. Archeolodzy mówią o nich - rabusie. Zgodnie z prawem tylko bowiem ludzie z dyplomami specjalistycznych studiów i stosownym stażem pracy mogą prowadzić badania wykopaliskowe. To, co uda się znaleźć w ziemi, powinno trafić do pracowni naukowych, a potem do muzeów, z mocy prawa jest bowiem własnością państwa. A zatem zero tolerancji dla poszukiwaczy skarbów. Profesjonaliści nie chcą mieć nic wspólnego z tym procederem. Na zjeździe Stowarzyszenia Naukowego Archeologów Polskich w 2008 r. odżegnali się kolejny raz od jakichkolwiek form współpracy z amatorami nielegalnie posługującymi się wykrywaczami metalu, kupionymi zresztą najzupełniej legalnie. Trzeba ich gonić i tępić, bo niszczą stanowiska, cenne z naukowego punktu widzenia, nie wiedząc, jak prowadzić badania, a znalezione zabytki chomikują w szufladach, piwnicach, na swoich strychach czy w garażach. Bywa, że sprzedają je do prywatnych kolekcji, na internetowych giełdach czy targach staroci.
Takie opinie o amatorach archeologach nie należą do rzadkości. Nie bez podstaw.
Albo wypłacać nagrody, albo bezpowrotnie tracić zabytki
- poprzednia
- następna »»